Chybiona feralna sobota

Data:
Ocena recenzenta: 3/10

Emisja filmu „W sobotę” w reżyserii Aleksandra Mindadze na tegorocznym Sputniku była dla mnie dużym prezentem. Niestety jednym z tych, gdy po otwarciu pudełka z piękną, czerwoną wstążką pozostaje się tylko z grzeczności uśmiechnąć.

Interesując się od kilku lat tematyką wybuchu w Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej na projekcję czekałam z niecierpliwością, choć jednocześnie
z dużą dozą sceptycyzmu. Czy tworząc fabularną wersję wydarzeń
w Prypeci 26 kwietnia 1986 roku da się pokazać to, co wówczas zostało
ukryte - emocjonalny dysonans pomiędzy wiarą i lojalnością wobec potęgi komunistycznego systemu, a zapewnieniem bezpieczeństwa mieszkańcom miasta? W jaki sposób uchwycić kamerą wewnętrzne dylematy zwykłych ludzi, nagą prawdę słabości socjalizmu?

Na temat awarii powstało i nadal powstaje wiele dokumentów realizowanych przez ekipy filmowe z różnych stron świata począwszy od Amerykanów, a na Szwedach skończywszy. O skutkach wybuchu wygłoszono niemalże tyle teorii ilu fizyków, ekologów, biologów, filozofów czy dziennikarzy. Stworzenie więc historii pokazanej oczami zwykłego mieszkańca Prypeci, młodego robotnika, pracownika IV bloku reaktora – Walerija Kabysza okazało się dużym wyzwaniem dla reżysera. Niestety, według mnie, zbyt dużym.

Historia filmu rozpoczyna się na nocnej zmianie z piątku na sobotę
26 kwietnia, gdzie podczas zaplanowanych testów bezpieczeństwa dochodzi do potężnego wybuchu w IV reaktorze Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej. O powadze sytuacji, skażeniu terenu wokół elektrowni oraz położonego nieopodal miasta Prypeć dowiaduje się trochę przypadkiem, trochę w wyniku wrodzonej ciekawości, wspomniany powyżej młody robotnik – Waleryj Kabysz. Trafiając na nieformalne zebranie zarządców elektrowni i przedstawicieli władz komunistycznych jest też świadkiem tragicznego upadku światopoglądu II sekretarza Lokalnego Komitetu Partyjnego, który karmiony ideologicznymi doktrynami o potędze ZSRR nie jest w stanie uwierzyć w to, co się stało. Roztrzęsiony, z wściekłością i obłędem w oczach powtarza, że przecież „reaktor jest bezawaryjny”. Sekretarz nie jest w stanie również uwierzyć w rozwój wydarzeń, gdy przyrządy pomiarowe wskazują 700 rentgenów/ sekundę – śmiertelną dawkę promieniowania radioaktywnego, prędzej w wątpliwość poddając działanie licznika niż porażkę socjalistycznego systemu.

Strategiczny obraz filmu skoncentrowany jest jednak na czym innym – na moralnych wątpliwościach jednostki, na dylemacie Walerija Kabysza, który postawiony przed decyzją czy powiedzieć bliskim o zagrożeniu czy być lojalnym wobec partii i zataić prawdę o tym, co się wydarzyło, próbuje wraz z dziewczyną wyjechać ze skażonego miasta. I tu paradoksalnie na przeszkodzie stają im nie blokady czy oficerowie policji, a złamany obcas, przez który odjeżdża im pociąg i zamyka się ostatnia otwarta furtka na drodze do ucieczki z Prypeci. Pokazanie kontrastu zmęczonej, zawiedzionej twarzy młodego robotnika z naturalnym uśmiechem dziewczyny i jej nieukrywaną radością, bo w obuwniczym „rzucili” nową dostawę rumuńskich pantofelków, jest najbardziej poruszającym, a zarazem jedynym dobrze zagranym przez aktorów momentem filmu, pokazującym zderzenie świadomości zagrożenia z lekkomyślnością i błahostką codziennego życia. Bo przecież jest upalna, letnia sobota. Dzień wolny. Dzień, na który wszyscy czekają.

Po udanym początku filmu, kiedy myślę, że Walerij nie jest typowym, radzieckim robotnikiem – konformistą, że zrobi wszystko, żeby wydostać się z niewidzialnej, śmiertelnej pułapki radiacji, bohater się poddaje, a film zmienia się w opowieść o straconych marzeniach, niespełnionych nadziejach i ukrytych żądzach. Oglądając sceny z potrójnego wesela, gdzie dziewczyna Walerija przychodzi tylko po to, żeby odebrać paszport, a zostaje, bo przecież jest solistką zespołu, zagłębiając się w wewnętrzne spory między członkami kapeli, a głównym bohaterem zgubiłam cały wątek opowieści. Zapomniałam o elektrowni, zapomniałam o Prypeci, przeniosłam się w świat taniego wina, głośnej muzyki, dzikiej wręcz, weselnej zabawy przedstawionej w naturalistyczny, nie pozbawiony brutalności i dosłowności sposób. Wynaturzone twarze, wynaturzone zachowania, absorbująca weselna muzyka przysłoniły główny sens historiii. Być może tak przedstawiony przebieg wydarzeń miał być świadectwem bezradności głównego bohatera, jego ułomności jako człowieka, który mimo świadomości zagrożenia nie jest w stanie przeciwstawić się potędze zakłamania socjalistycznego sytemu. Mnie jednak taki obraz nie przekonał.

W filmie brakuje też ujęć poświęconych samej Prypeci, pokazowemu miastu, zbudowanemu specjalnie dla robotników pracujących w Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej – chluby i dumy ZSRR, gdzie przywożono zagraniczne delegacje, aby pokazać siłę i doskonałość socjalizmu. I gdyby nie początkowe 15 minut akcji rozgrywającej się we wnętrzu elektrowni oraz na jej obrzeżach w ogóle nie wiedziałabym, że film opowiada historię z 26 kwietnia 1986 roku. Reżyserowi ani aktorom odgrywającym główne role, nie udało się zbudować także adekwatnego nastroju dramaturgii. Tragizm wydarzeń, podsycany był jedynie przez odtwórcę głównej roli Antona Szagina, który będąc gościem na sali kinowej przed projekcją, zapowiadał, że po obejrzeniu filmu każdy z widzów wyniesie z niego coś szczególnego dla siebie.

Czy coś wyniosłam? Tak. Niestety rozczarowanie…

Obejrzano na festiwalu 5. Sputnik nad Polską 2011 pod patronatem Filmaster.pl.
Sputnik nad Polską 2011

Zwiastun:

Ciekawa recenzja i zupełnie inne spojrzenie na ten film od mojego. Według mnie reżyser właśnie wzorcowo zbudował napięcie pierwszymi scenami, po to, żeby przez dalszy ciąg filmu nawet zwyczajne sceny weselne miały w sobie niepokój, dekadencję, jakąś melancholię bliską ostatniemu filmowi von Triera.

Ten klimat wyczekiwania na najgorsze podtrzymuje jakiś straszny "radioaktywny" filtr nałożony na dźwięk - oglądając czułem się jakbym słyszał to co słyszy główny bohater, a nie to co reszta bohaterów, która wydawała się zupełnie nie odczuwać zagrożenia.

Też mi czegoś we "W sobotę" zabrakło, ale nie był to klimat.

Na temat Czarnobyla jestem przewrażliwiona i podejrzewam, że pewnie żaden fabularny film nie dał by rady spełnić moich oczekiwań ;) Prawdopodobnie jestem nieobiektywna i moja ocena jest zdecydowanie zbyt krytyczna. Nie bez podstawy jednak. Miałam okazję i być tam kilkakrotnie i rozmawiać z ludźmi, którzy tą katastrofę przeżyli, byli w Prypeci w dniu wybuchu, bądź likwidowali skutki awarii i... po prostu nie tak wyobrażam sobie tą pierwszą sobotę po awarii ;)

Ale każdy ma prawo widzieć to po swojemu, A co do dźwięków "radioaktywności" - licznik Geigera czy "skrzypienie" są fascynujące. To prawda :)

Dodaj komentarz